Nowy krążek Nightly Gale, tak niespodziewany a jednak oczekiwany zawsze jest czynnikiem odpowiedzialnym za szybsze bicie serca. Co tym razem słychać w kolejnej odsłonie najbardziej nieprzewidywalnego teatru na świecie?

Trio Sławek/Jarek/Radek zgotwało nam spektakl w ośmiu odsłonach, a każda z nich jeszcze bardziej zadziwiająca od drugiej. Ale nie ma rewolucji. Wygląda na to, że ten band ma już ugruntowaną pozycję na scenie i nie musi poszukiwać coraz to nowszych rozwiązań, by trafić do tych nawet najbardziej wymagających odbiorców. Pomimo tego wszystkeigo bliski jestem stwierdzeniu, że "Imprint" to, ze wszystkich dotychczasowych albumów, najbardziej zachowawcza, niewybiegająca zbyt daleko poza kanon płyta. Oczywiście tzw. poziom artystyczny nadal jest stosownie wysoki i każdy, kto do tej pory śledził uważnie losy Nightly Gale nie będzie zbytnio kręcił nosem. Ja muszę trochę posmęcić, bo taką mam rolę i nie mogę na to po prostu przymknąć oka i napisać, że to kolejna arcywybitna płyta. Tym razem produkcja krążka wreszcie stoi na zadawalającym poziomie. Atmosfera na albumie jest jedyna w swoim rodzaju. Przesycona z jednej strony duchotą ciemnych i wilgotych lochów, z drugiej pełna odniesień do zupełnie przeciwstawnych rejonów. Zapewne ciężko to sobie wyobrazić, ale też nie ma co panikować - Nightly Gale nie zaczął pogrywać skocznych czy za bardzo melodyjnych tematów. Nadal jest to muzyka posępna i przytłaczająca zarówno swoją formą jak i treścią.

Trochę brakuje mi tu tych wszystkich partii saksofonu - instrumentu tak bardzo oryginalnego w tej stylistyce. Na "Imprint" pojawia się w dosyć rzadko ("I hate Your Lies", "No Empty Words"), co mnie osobiście zmartwiło nawet pomimo tego, że nie był to jakis specjalnie kluczowy składnik muzyki Zabrzan. Tym razem słychać wyraźnie, że postawiono na elektronikę. Elektronikę w naprawdę przeróżnej postaci, od prostych klawiszowych motywów poprzez inne 'przeszkadzajki' i przestery, które tylko potęgują te wszystkie kłębiące się w głowie depresyjne uczucia. Faktem jest natomiast, że z takiego "Selfish To The Bone" można by zrobić spokojnie 3-4 utwory i nikt by się nie obraził. Tymczasem dostajemy 12 minut muzyki nie podlegającej klasyfikacji i jak mam w zwyczaju to nazywać: "lekko popieprzonej". Rozmarzycie się gdzieś w połowie kompozycji, natomiast masywna końcówka was zabije - tak właśnie kończy się obcowanie z muzyką Nightly Gale.

Sławek z płyty na płytę staje się lepszym wokalistą, w przypadku najnowszego dzieła ma zdecydowanie najlepsze osiągi, jego głos jest tak wielobarwny a przy tym zadziwiająco hipnotyczny, że nie sposób niedocenić jego roli. To co dla całego doome metalu jest rewolucją, Nightly Gale uważa za zwyczajną ewolucję - trudno się z tym nie zgodzić, zwłaszcza, że ramy gatunku zostały wyznaczone na nowo już na "...and Jesus Wept". Mógłbym tak jeszcze długo wyliczać, ale wolę byście ten czas przeznaczyli na zdobycie i przesłuchanie tej płyty. Warto!


Opublikowano 2008 | autor: kaReL | Kopia w The Wayback Machine